Kolejny kosmetyk z wielkiej góry obecnie czekających na recenzję - tym razem typowo pielęgnacyjny. Wiecie ile ostatnio naliczyłam serów (huehue) do twarzy w swojej kolekcji? Trzy. I słowo daję, wszystkich używam na bieżąco. Jak widzicie na zdjęciu ubytek po ponad miesiącu używania jest niewielki i cały czas biłam się z myślami, czy to aby na pewno ten moment, w którym recenzja tego kosmetyku powinna wyjść, ale myślę, że nie ma co czekać, zima i ujemne temperatury pewnie niejedną z Was natchnęły do zakupów kosmetycznych, a półka eko w Naturze kusi... Bez zbędnego przedłużania, oto on:
Ależ długo przyszło mi (i Wam!) czekać na ten moment. W końcu mam czym robić zdjęcia, więc zabieram się czym prędzej do roboty. Sezon wyprzedaży już się zaczął, po Świętach może coś jeszcze brzęczy w portfelach i mimo, że na Sylwestra już raczej nie zdążymy, to karnawał i wszystkie te okazje do wyglądania pięknie cały czas przed nami. Oto ulubieniec ostatnich tygodni, czyli zapowiedziana już paletka Rodeo Belle od Zoevy.

Nikon umarł. Taka diagnoza została postawiona w serwisie. Po wielu tygodniach marnej aktywności na blogu mogę nieco odrobić zaległości i używać aparatu rodziców. Dzisiejszy post miał być o czym innym, ale muszę z siebie wyrzucić coś, co doprowadziło mnie właśnie do absolutnego szału,

Oto mój stan skóry na dzień dzisiejszy. Zrobione przeze mnie serum daje świetne efekty, bardzo rozjaśniły się przebarwienia które nie chciały zejść przez kilka ostatnich tygodni, nie mam żadnych grudek, a to osiągnięcie nie lada. Niestety, ten stan najprawdopodobniej nie potrwa dłużej, niż kolejne dwa dni.




Dlaczego? Ano dlatego, że we chodzę przeziębiona od trzech dni i w swojej nieograniczonej głupocie nie przeczytałam składu leków, które biorę. I tak oto: Sudafed, na cieknący nochal i Ibuprofen-Pabi na bóle ciała jako substancje pomocnicze zawierają LAKTOZĘ, która już raz mnie urządziła. Tyle tylko, że wtedy brałam pół maluteńkiej tableteczki raz dziennie, przez tydzień. A teraz w sumie połknęłam całą garść. W panicznej próbie ratunku przed laktozą z ibuprofenu łyknęłam dziś enzym, który powinien ją rozłożyć - laktazę, do dostania w aptekach - jednak nie ma cudów, sudafed był i wczoraj wieczorem i rano... Trzymajcie za mnie kciuki, bo nie wiem co będzie się teraz ze mną działo i modlę się żeby NIC, chociaż to chyba życzenie za daleko idące. W innym wypadku będę miała kolejną okazję do sfotografowania tego jak alergeny wpływają na stan cery.

Bardzo Was proszę, jeżeli macie nietolerancję laktozy - a wiele osób ją ma - pamiętajcie, że można ją znaleźć nie tylko w mleku i przetworach mlecznych. Ja, jako prawie gotowy farmaceuta powinnam była o tym pamiętać, ale przyzwyczajenia wygrywają gdy człowiek jest półprzytomny. Większość leków w postaci tabletek zawiera laktozę jako substancję wypełniającą, bo jest tania i nadaje słodki smak. Mało tego, inhalatory proszkowe w zdecydowanej większości również ją mają! Nie daj Boże być astmatykiem z uczuleniem na laktozę. Zawsze dokładnie czytajcie składy i nie bójcie się zwrócić o pomoc do farmaceuty w aptece, być może dany lek ma swój odpowiednik pod postacią kropelek lub kapsułek bezlaktozowych.

Aparatu nie mam w dalszym ciągu, jakoś na dniach powinnam dostać telefon z serwisu ile przyjdzie mi zapłacić za naprawę Nikona-srakona i czy w ogóle da się go uratować. Kosmetyki dosłownie się piętrzą i w sumie niby mogłabym pisać, ale co z tego, że napiszę jak pięknie napigmentowana jest paleta Rodeo Belle (spoiler!), jeżeli nie będziecie mogli tego zobaczyć. Wczoraj pierwszy raz od miesięcy zabawiłam się w małego technologa i zrobiłam serum kwasowe do twarzy o nieco niższym pH niż to od Bielendy, które katuję już kilka miesięcy. WYSZŁO, z czego jestem bardzo dumna i chciałabym móc już sfotografować swoją twarz, aby było widać czy jest jakiś efekt przy dłuższym stosowaniu. Cały czas bowiem mam jakieś przebarwienia, niby drobne, bo po niespodziankach wyskakujących przed okresem, ale jednak.

Sprawa wygląda tak - Nikon jest w serwisie (niefirmowym), od pana serwisanta usłyszałam, że jak będę kiedyś kupować aparat, to aby na pewno nie tej firmy. Z lustrzankami jeszcze jako-tako sobie radzą, ale w sprawie kompaktów leżą i kwiczą.

Dlatego właśnie przekopuję komputer i zdjęcia na nim, aby stworzyć coś co warte jest uwagi. Tak się składa, że za niecały miesiąc Sylwester i wiem, że wiele z nas zechce tymczasowo zmienić kolor swoich włosów. Pianki koloryzujące Venity mają już swoją sławę w Internecie, to pewne, jednak ja pragnę dorzucić cegiełkę od siebie, jako posiadaczka ciemnych i długich włosów - uważam bowiem, że nie jest sztuką przefarbować platynowy blond.


To musiało się kiedyś stać. Wpadłam po uszy w Minti-zasadzkę i od dzisiaj odliczam trzy dni do przyjazdu paczuszki z nowymi nabytkami, które zrecenzuję tak szybko jak mi się uda (i jak będę miała czym je fotografować...). Swoją drogą, wstrzeliłam się idealnie pomiędzy jeden dzień, w który obowiązywała promocja na zakupy powyżej 100 zł i drugi, Dzień Darmowej Dostawy (2 grudnia, gdyby ktoś chciał wiedzieć). Nie mam chyba talentu do wyłapywania okazji.



Pamiętam swoją pierwszą bazę pod makijaż. Byłam jakiś tydzień przed studniówką i biegałam po rodzinnym mieście jak kot z pęcherzem w poszukiwaniu słynnej Artdeco. Teraz ciężko w to uwierzyć, ale 6 lat temu tak naprawdę niewiele firm miało w swojej ofercie produkt z tej kategorii - a o przystępności ceny można było zapomnieć. Pamiętam, że zapłaciłam wtedy coś w okolicach 55 złotych - dla licealistki za malutki słoiczek była to cena zaporowa. Ba, nawet teraz kieszeń by mnie bolała, a przecież wartość pieniądza przez ten czas uległa zmianie. Dzięki Bogu nie tylko to, również asortyment firm kosmetycznych, które chyba zorientowały się, że co jak co, ale nawet najlepsze cienie potrzebują bazy chociażby dlatego, że różnimy się pod względem tłustości powieki. Od tamtego pamiętnego słoiczka Artdeco minęło wiele czasu, ale jedno się nie zmienia - baza stała się koniecznością. Z biegiem lat okazało się jednak, że nie muszę wydawać majątku by makijaż oka trzymał się na swoim miejscu.

Pamiętam, że kiedy zaczęłam interesować się składami kosmetyków na bok zeszła większość popularnych firm drogeryjnych oferujących produkty pielęgnacyjne. Na jaw wyszły piętrzące się w reklamach kłamstwa, niedopowiedzenia, przekoloryzowania i zwykłe robienie z nieświadomego klienta idioty. Okazało się, że KAŻDY "delikatny, pielęgnujący" szampon ma w składzie agresywne SLSy, KAŻDA "wygładzająca, nawilżająca" odżywka silikony, a niemal KAŻDY krem na dzień/noc, nawet te "regulujące wydzielanie sebum, pozwalające zwalczać trądzik" są napakowane parafiną. I nie ma żadnego znaczenia, czy wydam 7 złotych czy 70 - różnią się tylko opakowania i wysokość półki na jakiej te kosmetyki stoją.


Czy wspominałam, że poczyniłam kolejne zamówienie na stronie Felicei? Wydaje się, że nie. Nieco w ciemno i z duszą na ramieniu zdecydowałam się kupić korektor w obiecującym kolorze 41. Od jakiegoś czasu nie borykam się z większymi problemami skórnymi, zostały mi drobne przebarwienia, które kryje podkład, jednak bez korektora ani rusz. Mój ukochany kamuflaż Catrice właśnie zrobił się za ciemny i kiepsko wygląda na linii szczęki, a oczywiście na jaśniejsze odcienie w ofercie firm drogeryjnych liczyć nie mogę... Zawsze z dużym przymrużeniem oka traktuję zdjęcia poglądowe na stronach producentów, ale uznałam, że jeśli kolor szminki Felicea przekazała wiarygodnie, to czemu miałoby być inaczej z pozostałymi produktami?

No żesz jasny gwint. Byłam właśnie w trakcie pisania notki na temat korektora Felicei, kiedy zorientowałam się, że mój aparat odmówił posługi. Dziad albo się potajemnie zepsuł i udawał w pełni sprawnego, albo ja nie umiem naładować akumulatorów. W każdym razie dziś wieczorem wychodzę na treningi (do pole dance'u doszedł streching! ależ będę gibka) i jak wrócę chcę go widzieć działającego. Wpis jest gotowy, wystarczy zrzucić zdjęcia i cacy.

Czy widzieliście, co dzieje się w Naturze? Primo - promocja na kolorówkę -40%, niestety nie na wszystkie marki, zrobiłam zapas podkładu i kupiłam w końcu czerwoną konturówkę, padło na Pierre Rene. Secundo - stoisko z kosmetykami naturalnymi. Przyssałam się do nich i nie wiem jak to się stało, ale odzyskałam przytomność dopiero w domu z kremem BB Lavery w jednej ręce i serum Noni Care w drugiej. Na widok koloru Lavery dostałam minizawału, jest jakieś 2 tony za ciemny, a kosztował 55 złotych. Na diabła mi za ciemny BB krem za takie pieniądze?! Mam go na twarzy na Zdjęciu Smutnego Ziomka po lewej, nie wygląda jakby działa się tam większa tragedia (pomijamy milczeniem minę, jestem zdruzgotana aparatem). Będą testy, będą recenzje, czekajcie cierpliwie.


Matko Bosko Kochano, jak dawno mnie tutaj nie było! Wstyd, wstyd, wstyd, tak zaniedbywać bloga. Powrót nie do końca kosmetyczny, jednak związany bezpośrednio z urodą - włosy. Swoich włosów chyba jeszcze nigdy nie przedstawiałam, a powinnam, bo nieskromnie przyznam, że nie jest z nimi źle. Wiadomka, do Anwen sporo mi jeszcze brakuje, jednak staram się dbać o nie coraz bardziej, bo jednak włosy są kobiecym atrybutem. Na początku szło opornie - mam problemy z zachowaniem systematyczności (brak notki przez prawie dwa tygodnie potwierdza moje słowa) jednak z każdym dniem nowe przyzwyczajenia wchodzą w krew. 
Dzisiaj, zgodnie z obietnicą, olej z awokado. Czym awokado jest, każdy wie, nie trzeba go bliżej opisywać. Można lubić, można nie lubić, mając jednak jakieś kłopoty ze zdrowiem - lepiej lubić. Nie będę się tutaj rozpisywać o wartościach odżywczych bo nie wokół tej tematyki kręci się blog - chcę poruszyć kwestię stricte urodową, a konkretnie działanie oleju z awokado na problem skórny znany jako egzema.


Nareszcie dorwałam się do komputera! Mam nadzieję, że wszyscy podróżujący dzisiaj bezpiecznie trafiliście do domów, bo jak co roku na drogach bywa różnie.

Notka ta zdecydowanie powinna była ukazać się wcześniej, dotyczy bowiem limitowanego produktu dostępnego w Biedronce. Uwielbiam testować Biedronkowe wynalazki, często są to prawdziwe perełki za niewielkie pieniądze, niekiedy zagranicznych producentów - tak było w przypadku kwasowych skarpetek, które w końcu sprawdziły się średnio. Tym razem moje ręce wpadły zmiękczające płatki pod oczy z wyciągiem z truskawek. Przyciągnęły mnie kolorem i opakowaniem, a także, nie ukrywajmy, ceną. Za 10 płatków zapłaciłam niecałe 7 złotych.
Wybaczcie mi chwilową nieobecność. Na zaległe komentarze, maile odpowiem jutro, jutro też ukaże się nowa notka. Ostatnie trzy dni były tak paskudne, że nawet na wczorajszy trening nie poszłam, czuję się jak niewyspany wrak. Dopiero zajechalam do rodziców i już zdążyłam zjeść pół pasztetu przygotowanego przez babcię - bez marchwi, pieprzu i bułki tartej! Boże, kocham moją babcię.

Pozdrawiam serdecznie i też kochajcie swoje babcie.


Zdjęcie tym razem nijak nie pokrywa się z tematem notki, mam nadzieję, że wybaczycie mi brak inwencji twórczej.

Kilka tygodni temu internet obiegła wiadomość, że oto wchodzimy w erę komputerowej analizy koloru naszej skóry. Wreszcie skończą się się problemy z dopasowaniem podkładu, pudru czy korektora, a z pomocą przychodzi nam sieć drogerii Douglas i zaawansowana technologia. Szczerze mówiąc, jestem zaskoczona, że nikt wcześniej nie wpadł na podobny pomysł - ba, nie mogę uwierzyć, że podobne rozwiązanie nie weszło wcześniej w życie. O czym dokładnie mówię?


Dzisiaj recenzja produktu, który towarzyszy mi z krótkimi przerwami od kilku miesięcy - testowany pod krem, na krem, bez kremu, bez toniku, po kwasach, na wszystkie chyba sposoby. W każdym z nich spisuje się doskonale i muszę powiedzieć, że był to pierwszy kosmetyk, który już po pierwszym użyciu zrobił różnicę. Brzmi jak wydumana obietnica napalonego na zarobek producenta, wiem, ale pamiętam w jakim szoku patrzyłam na siebie w lustrze po zastosowaniu i życzę wszystkim trądzikowcom tak miłego zaskoczenia.


Dziś postanowiłam zgłębić nieco temat, który już poruszyłam w części I (KLIK) - tym, którzy jej nie czytali, serdecznie polecam, ponieważ dosyć celnie opisuje czym właściwie jest nietolerancja pokarmowa, co może (ale nie musi) być jej przyczyną i jakie może mieć skutki. Poruszam tam przede wszystkim temat retinoidów i tego czemu jako leki przeciwtrądzikowe dla osób cierpiących na nietolerancję na dłuższą metę nie będą skuteczne. Tu natomiast nieco dokładniej opiszę historię tego, co działo się ze mną, u mnie i jak wyglądały podstawowe kroki do wyjścia na prostą (która wcale prosta nie jest).

Po dłuższym czasie nieobecności, w ten zimny, niedzielny wieczór wracam z recenzją kremu do depilacji Bielendy. Mam nadzieję, że wybaczycie mi tych kilka dni opóźnienia, ale przynoszę garść rad, które przydadzą się każdemu:
a) dobra impreza jest dobra, od czasu do czasu. Wódka w Herkulesach (Białystok) nie jest dobra.
b) jeżeli wybieracie się na mecz na otwartym stadionie, warto sprawdzić wcześniej jaka jest temperatura na dworze, nie sugerując się temperaturą w mieszkaniu.
c) Głupotą jest zakładanie trampek w drugiej połowie października. Jeżeli już je zakładacie, dobrym pomysłem jest założenie skarpetek. Szczególnie gdy najbliższe 4 godziny spędzicie w temperaturze -2 stopni.
d) Nie wierzcie osobom, które sprzedają Wam bilety na mecz. Nawet jeżeli sądzicie, że sprzedali miejsca na taki sektor jaki chcieliście, dobrze jest sprawdzić. W innym przypadku może się okazać, że wylądowaliście w samym środku ultry zamiast na rodzinnym. Pół biedy jak macie tyle lat co ja i idziecie z przyjaciółmi, gorzej, jak z czwórką dzieciaków w wieku do 7 lat.

Tym oto optymistycznym akcentem, bogatsza o kilka doświadczeń, przechodzę o meritum, czyli recenzji samej w sobie. Nie ukrywam, krem mnie zawiódł, a dlaczego, opiszę niżej.


Dziś tekst nieco bardziej poglądowy, jako, że z musu grzebię w artykułach naukowych i od czasu do czasu wpadnie mi w oko coś ciekawego, mniej związanego z uczelnią, a bardziej z zainteresowaniami. Wiem, że niestety wiele osób leczących swój trądzik jest na retinoidach, a to nieodłącznie wiąże się z niepożądanymi zjawiskami, wynikającymi z ich mechanizmu działania - może już o tym pisałam, może nie, ale retinoidy wpływają na komórki szybko dzielące się, czyli komórki szpiku kostnego, cebulek włosów, błon śluzowych, naskórka - no i oczywiście te objęte stanem zapalnym, czyli trądzik w całej okazałości. W tej sytuacji uniknięcie przykrych doświadczeń związanych z pękającą, przesuszoną skórą czy zapaleniem czerwieni wargowej wydaje się niemożliwe, bo przecież o to właśnie chodzi w całej tej zabawie - tak, czy nie? Otóż nie do końca.

Wybaczcie Mordy, że dziś pusto, ale cały dzień sklejalam materiały na jutrzejsze zajęcia, ledwie patrzę, a resztka sił jaka mi została została przeznaczona na doczołganie do najbliższego pubu. Pozdrawiam znad cydru i sprzed telewizora, dziś jest MECZ!





Nie ukrywam przed nikim, że makijaż stał się nierozerwalną częścią mojego życia. Częściowo bo zawsze gdzieś tam kosmetyki mnie fascynowały, częściowo z musu - wsiąkł, wżarł się i nie wyobrażam sobie bez niego dnia. To jak wyglądam bez niego, to skrzętnie skrywana tajemnica. Całkowicie bez makijażu widział mnie mój chłopak, moi rodzice i listonosz, któremu do tej pory bardzo współczuję.
Kiedy było ze mną bardzo, bardzo źle, nie widział mnie natomiast nikt.

Częściowo w celach terapeutycznych, dla siebie, a częściowo dla wszystkich, którzy tak jak ja mają problem z patrzeniem w lustro zaraz po wstaniu z łóżka postanowiłam raz na jakiś czas zamieszczać tutaj zdjęcia siebie, swojej twarzy au naturel, największego kompleksu. Jak pisałam w poście OMG to kwasy zrobiły z jej twarzą! moja powtórna walka ze skórą toczy się od końca sierpnia, kiedy to miał miejsce Wielki Wysyp po zjedzeniu sałatki doprawionej pieprzem, na który mam nietolerancję. Czy coś się zmieniło, jak się zmieniło - zapraszam poniżej.


Dużo wody w Wiśle upłynęło, od kiedy zobaczyłam na półce w Naturze nowe kosmetyki Bielendy i postanowiłam przedstawić Wam ich składy. Myślałam, że to będzie szybka notka-dwie, no, może trzy, po jednej na każdą serię. Pewnie wyrobię się w tydzień. Albo mniej.
Tymczasem przeplatane innymi produktami, recenzjami, moją przeprowadzką i Bóg wie czym jeszcze ciągnęły się za mną ze dwa miesiące ;) Dziś w końcu mam okazję zakończyć tę serię, został mi bowiem już tylko jeden, ostatni krem, a po jej zamknięciu przyjdzie kolej na kolejną, na którą mam już pomysł - jeżeli wypali, to będzie to coś fajnego i być może nowego na blogach kosmetycznych.

Dziś jednak zatrzymajmy się na chwilę przy analizie kremu odmładzającego, kolejnego wydanego przez Bielendę kosmetyku bez parafiny w składzie, co należy nagrodzić gromkimi brawami.


Od kilku miesięcy wszystko nieprzerwanie kręci się wokół mojej skóry, gojenia, nawilżania, wyciszania i utrzymywania przyzwoitego stanu tak długo jak się tylko da. Jak mi to wychodzi ocenicie jeszcze w tym tygodniu, postanowiłam bowiem poświęcić notkę na temat tego jak się sprawy mają od 12 września, czyli daty ostatniego zdjęcia po Wielkim Wysypie. Takie rzeczy trzeba dokumentować i zostawiać dla potomnych.

Tydzień temu pisałam, że w moje ręce wpadł płyn micelarny od Bielendy z linii Professional Home Expert - swoją drogą, dużo tych profesjonalnych serii ostatnio Bielenda wypuściła - i zamierzam go chwilę potestować na różne sposoby aby wystawić słuszną ocenę. Z polecenia jednej z wizażanek odpuściłam na ten czas mycie twarzy wodą wodociągową, skupiłam się na pielęgnacji wyłącznie dostępnymi mi myjadłami i mazidłami, a wczoraj poczyniłam zdjęcia testowego makijażu z którym micel miał stanąć w szranki. Co z tego wynikło - zapraszam niżej.


Za godzinę wychodzę na rurowy trening z nową, zaawansowaną grupą, pełną wyćwiczonych, hardkorowych dziewczyn, które już w maju robiły rzeczy, które mi się jeszcze nie śnią - dłonie mam spocone, trzęsę się co jakieś 5 minut, żołądek odmawia posługi. Za to spanikowany umysł wpadł na pomysł, że będzie to idealna okazja do zrobienia stress-testów nowej kredki od Felicei. Dlatego też dzisiejsza notka zostanie opublikowana na raty: teraz jedna część, a po powrocie z treningu druga, wzbogacona o dodatkowe zdjęcie żebyśmy wszystkie zobaczyły, czy kredeczka da radę w warunkach dużego wysiłku.


Zanim to jednak nastąpi, wypada przedstawić nowy produkt:


Rozwiązaniem ostatniej zagadki jest oczywiście szminka którą uparcie smarowałam ryło dwa ostatnie dni, z nowej kolekcji Catrice Velvet Lip Colour, dziś więc przypada pora recenzji. Jesień jeszcze na dobre się nie rozkręciła i chociaż tak, rano trzęsę się z zimna, a po południu ocieram pot z czoła i klnę na wszystko, muszę przyznać, że kolory jesieni mają swój urok. Niestety, mój odcień skóry się z nimi nie lubi ;) Dlatego, mimo, że trzewia ściskało na widok innego - wpadającego w brąz - to rozsądek wziął górę. Pomarańcz jest jednak trudny, wyciąga z cery (i zębów...) wszystko co najgorsze, więc trzeba się z tym liczyć, jednak kto jest ideałem - ręka do góry. I nie oszukiwać.


Na początek zagadka - co mam na ustach? Podpowiedź: jeden z trzech kolorów kolekcji limitowanej jesień/zima popularnej, drogeryjnej firmy. To duże ułatwienie i każdy, kto trochę się orientuje już powinien przeczuwać co się kroi.

Do tego dla zainteresowanych nowymi produktami Bielendy: zobaczcie co mam! Oto zapowiedź recenzji płynu micelarnego Professional Home Expert do twarzy, szyi i oczu, który dziś wpadł w moje ręce. Jak się bawić to się bawić, jeżeli ten micel rozprawi się z moim makijażem i wymagającą skórą, to da radę ze wszystkim. Jestem po wstępnym użyciu i już coś byłabym w stanie powiedzieć, jednak potrzebuję kilku dni na testy w różnych warunkach, obejmujące koniecznie makijaż wodoodporny.




Nie mogę się już doczekać!


Czemu Vigna Aconitifolia? Ano, bo przy ostatniej, obiecanej analizie serii Skin Clinic Professional od Bielendy, napatoczyłam się na coś, co nie pojawia się często, mianowicie ekstrakt z tej roślinki. On i arganowe komórki macierzyste stanowią mocne połączenie, a znajdują się w jednym z produktów niżej opisanych kosmetyków.


Dawno, dawno temu obiecałam, że napiszę notkę o tym co myślę na temat ostatniej zagrywki firmy Biały Jeleń, którą swego czasu darzyłam dużym zaufaniem i szacunkiem jako faktycznie jedną z niewielu biorących pod uwagę potrzeby skóry wrażliwej. Niestety, co dobre szybko się kończy, firma zaczęła intensywną ekspansję, poszerzanie asortymentu i reklamę, a wraz z nimi najwyraźniej gdzieś zatarła się misja firmy i jej dawne wartości.


Dzisiejszy, późny post będzie taki jak lubię - szybki, zwięzły i na temat. Niestety uraczę Was zdjęciami podłej jakości, ponieważ, wstyd przyznać, nie wyrobiłam się z powrotem do domu , światło dzienne już gasło, a Bóg mi świadkiem, lampowego nienawidzę.

Tak jak wspominałam, na rynek weszła kilka(naście) dni temu firma o Polskich korzeniach, Felicea, zajmująca się produkcją kosmetyków naturalnych, opartych na sprawdzonych, odżywczych składnikach i nietoksycznych barwnikach. Obiema rękami przyklaskuję pomysłowi tworzenia eko-kolorówek, gdyż wiadomo, kosmetyk ma nie tylko upiększać, ale też poprawiać stan skóry - niestety, jak wiemy, często efekt jest zupełnie odwrotny. Felicea wychodzi naprzeciw oczekiwaniom naszym, kobiet, które nie zapominają o nałożeniu odżywki na rzęsy gdy idą spać. Dzisiaj przyszła do mnie paczuszka, a w środku czekało miłe zaskoczenie.


Dziś wpis ekstra, odchodzimy na chwilę od tematu skóry, kosmetyków, pielęgnacji i zajmiemy się szeroko pojętą rozpustą dla podniebienia. Jedzenie jest moim drugim ogromnym hobby, a według niektórych celem życiowym. Tego lata cudownie pofolgowałam sobie z owocami, które wręcz ubóstwiam - borówki i maliny rosną bowiem w ogródku moich rodziców. Zdjęcia przygotowałam jakieś dwa tygodnie temu - niestety, w tym czasie skończył się sezon borówkowy, maliny wciąż jednak można kupić czy zebrać bez większych problemów. Jeśli tak jak ja kochacie owoce, jednak jedzenie ich au naturel zaczęło być nudnawe, to przedstawiam Wam banalnie prosty sposób na szybki posiłek.


Przywitajmy na świecie nową firmę z naszego podwórka, Feliceę. Ktoś poszedł po rozum do głowy, być może zerknął na ceny kolorówki naturalnej produkowanej za granicą i pomyślał - no tak, chcąc kupić krem nie musimy już wydawać setek złotych, ale nie samym kremem kobieta żyje! A gdzie szminki, kredki, cienie do powiek? Gdzie konturówki i błyszczyki? I tak oto mamy wszystkie wymienione, w przystępnych cenach, w dodatku od Polskiego producenta.

Grubo ponad pół roku temu, oglądając na youtube Red Lipstick Monster zakodowałam w pamięci co mówiła o szminkach od Lily Lolo - że najbardziej nawilżające, najrozkoszniejsze, w dodatku długotrwałe i w eleganckich opakowaniach. Sprawdziłam, faktycznie, skład bardzo, bardzo zachęca - jest lepszy od większości pomadek ochronnych serwowanych w drogeriach (w szczególności Blistex, błeh, badziewie jakich mało), ale cena? 50 zł. Sporawo. I w tym momencie wpada na na scenę Felicea, ze swoimi szminkami, wprawdzie o ograniczonej gamie kolorystycznej - w ofercie jest ich bowiem dopiero pięć - ale w tej, która jest, bez problemu znajduję uniwersalny, zimny kolor przybrudzonego różu #24.



Miałam 22 lata, kiedy odbicie w lustrze powiedziało mi – no, kochana, teraz będziesz mieć pod górkę. Od dzisiaj budzisz się zapuchnięta, korektor zacznie warzyć się na dolnej powiece, a po umyciu skóra twarzy będzie sprawiać wrażenie, jakby zaraz miała pęknąć na dwie części. Czasem nawet na więcej.

W takim momencie zaczynasz uważniej przeglądać reklamy jakie serwują media – odmładzaj, ujędrniaj, lifting, owal twarzy, ochrona DNA, blablabla. No, ale coś w tym jest, więc idziesz do drogerii/apteki i kupujesz pierwsze kosmetyki przeciwzmarszczkowe. Jakie? No właśnie. Kwestię kremów do twarzy pominę, bo moich ulubieńców już opisałam – w dalszym ciągu Ava wygrywa – ale pozostaje uber ważna rzecz, którą moje równolatki wybitnie pomijają, bo wydaje nam się, że jest czas; a czasu już nie ma.

Na początku wpisu chcę serdecznie podziękować za ciepłe słowa pod poprzednimi notkami, szczególnie Emmeley, której komentarz przeczytałam na godzinę przed zdawaniem praktycznego egzaminu na prawko i który na jakieś trzy cudowne sekundy odpędził stres. Morda mi się szczerzy, wspaniale jest wiedzieć, że ktoś czyta i docenia to, co się nasmarowało w tych internetach.

Dzisiejsze wypracowanko miało dotyczyć pielęgnacji okolic oczu, ale zdecydowałam, że zostawię to sobie na później. Ciekawym zrządzeniem losu będąc w pracy wpadłam na dwa kremy o podobnym działaniu, dedykowane do tego samego rodzaju skóry, o dwóch zupełnie innych składach i cenach. Żadnego z nich nie miałam okazji stosować, nie wiem jaką mają konsystencję i zapach, a opinie na ich temat zdecydowanie się różnią - dlatego uważam, że warto zrobić krótką analizę składów.

Do dzisiejszego wpisu szykowałam się rok. Nie, nie przesadzam, tyle mniej więcej minęło od założenia bloga, a jego funkcją podstawową miało być informowanie, uświadamianie, może trochę motywowanie samej siebie do cięższej pracy. Niestety, jak się wtedy okazało, sama jeszcze wiele musiałam przeżyć i doświadczyć ze swoją skórą, aby móc bawić się w ciocię Dobrą Radę.


Nadchodzi moment zakończenia opowieści o Terapii Nawilżającej Bielendy. Firma postawiła w tym wypadku na sprawdzone składniki, wzbogacone kilkoma nowoczesnymi, które znamy z innych kosmetyków tej samej linii - trehalozą, tripeptydami, hydrolizowanymi glikozoaminoglikanami.



Zgodnie z radami Tomka T. dziś tytuł inspirowany wysokich lotów dziennikarstwem Faktu. Fakt nawet nie wie jak podnosi poziom kreatywności blogosfery.

Minęły dwa tygodnie od kiedy kupiłam i zastosowałam serum Bielendy (Recenzja Klik!) i jakieś półtora tygodnia używania go do spółki z tonikiem z tej samej serii. Wiem, że są osoby, które chciałyby wiedzieć jakie konkretnie efekty przynosi taka terapia i co można powiedzieć na temat jej skuteczności. Myślę, że zdjęcia mówią same za siebie:





Staram się wypełnić obietnicę i dokończyć to, co zaczęłam - dziś na warsztat trzy produkty Bielendy, tym razem nawilżające, z serii Skin Clinic Professional i to, co w nich siedzi. A zaiste, są to składniki solidne i, przynajmniej dla mnie, zaskakujące. Zapraszam do lektury:







Dla odmiany postanowiłam wziąć pod ostrzał szminkę, o której ostatnio jest głośno. Która z nas nie lubi pomadek? Zaskakująco dużo! Wcale się nie dziwię, wysuszają usta, warzą się, wychodzą poza kontur, zostają na zębach, bledną z czasem... Aby na pewno? Część z nich tak, chociaż jako maniaczka szminek - nie wiem ile ich mam, ale dawno przebiłam 50 - wiem, że znaleźć dobrą szminkę nie jest łatwo, ale nie jest to też niewykonalne. Taka jest najlepszą przyjaciółką kobiety. Żaden błyszczyk nie podkreśli tak naszej kobiecości ani nie utrzyma się tak długo, dlatego zachęcam wszystkie panie do poszukiwań. Dzięki Bogu już nie musimy wydawać majątku, świetnej jakości produkty można kupić już za... 10 zł.


Późno bo późno, ale w terminie - kończę wywód na temat kosmetyków z serii Terapii Korygującej. Na deser zostawiłam sobie mój ulubiony produkt, który mocno zamieszał - to właśnie on wyciągnął wszystkie zanieczyszczenia z mojej twarzy, również te podskórne grudy, które siedziały bezpiecznie pozamykane od wielu miesięcy.




Nadeszła pora na jednego z moich faworytów - tonik korygujący, który pomaga mi doprowadzić skórę do ładu przez ostatnich kilka dni. Niezwykle udany produkt, który przypomniał jak ważne jest tonizowanie twarzy po demakijażu i rano, po umyciu - zapewnia uczucie świeżości, napina i rozświetla bez uczucia ściągnięcia czy pieczenia. Perfekcyjnie nadaje się pod serum i krem nawilżający, nawet dla cer wrażliwych, ale przede wszystkim całą sobą polecam go wszystkim wam, chcącym przyśpieszyć gojenie wyprysków i zapobiec powstaniu trwałych przebarwień potrądzikowych. Pamiętajcie jednak,  że kwasy to kwasy - koniecznie zastosujcie stabilne filtry, nawet, jeżeli wydaje się, że słońca nie ma - owszem, jest i cera po kwasach bardzo lubi się przebarwić przez promieniowanie UV. Jeżeli masz problem z przetłuszczaniem strefy T i rozszerzonymi porami lub wągrami, również ten tonik powinien pomóc. Jego składniki będą normalizować produkcję serum, a kwasy pomagają zwęzić pory i wymyć nieczystości. Ma zapach charakterystyczny dla tej serii, lekko kwaśny, nienachalny i ledwo wyczuwalny. Za cenę około 10 złotych dostajemy 200 ml produktu zamkniętego w estetycznej butelce z wygodnym, szczelnym zamknięciem.

Tak jak obiecałam, dzisiaj kolejny produkt - tym razem padło na Maskę Korygującą w hydroplastycznym płacie 3D, a jutro kolej na Tonik Korygujący. Tonik testuję czwarty dzień i obiecuję, że nie zamienię go na nic innego. Jest to zupełna zmiana w mojej pielęgnacji - do tej pory unikałam kupnych toników, ponieważ nigdy nie spełniały moich oczekiwań i zdecydowanie stawiałam na hydrolaty.

Firma Bielenda jest kolejną Polską spółką, która od jakiegoś czasu rośnie w moich oczach . W drogeriach Natura odbywa się wciąż promocja produktów należących do nowej linii Skin Clinic Professional, których skład nie pojawił się chyba jeszcze w internecie, a które absolutnie urzekły mnie od pierwszego użycia. Przyznam, że drogi moje i Bielendy do tej pory jakoś się rozchodziły - aż przyszedł moment, kiedy w ręce wpadł mi krem do cery trądzikowej Bielenda Pharm na noc. Pamiętam, że pomyślałam sobie wtedy - takich rzeczy w tej cenie jeszcze nie widziałam. Skład aż krzyczał, że to będzie dobry zakup - i był. Od tamtej pory, tak jak sobie obiecałam, bacznie obserwuję w jakim kierunku podąża polityka firmy i po tym co chcę Wam dziś przedstawić, przybijam Bielendzie wirtualną piątkę.


Obiecałam, że zdam relację z tego jak zachowują się pędzle używane i prane od dwóch miesięcy i słowa dotrzymuję. Sposób mycia się nie zmienił - szampon Gliss Kur i odżywka Isany do włosów blond, moim zdaniem bardzo zacne połączenie, które kózce służy.


Kiedy zamawiałam pędzle GlamBRUSH nie wiedziałam jeszcze jak bardzo ułatwią mi życie i jak ciężko będzie mi wrócić do swoich starych nawyków w makijażu. Od momentu kiedy przyszły musiałam mieć je zawsze przy sobie, a wakacje, walanie się po torbach i spartańskie warunki nie służą żadnemu włosiu - ani mojemu, ani koziemu. Hania Knopińska, autorka pędzelków, doskonale wiedziała co będzie się dziać w sezonie urlopowym i na rynek wypuściła kilka ułatwiających nam życie akcesoriów - między innymi różowy pokrowiec na cały zestaw 27 pędzli wykonany z eko-skóry.



Jestem w jakimś cugu kremowym, już w chwili kiedy uznam, że być może znalazłam produkt spełniający wszystkie moje wymagania coś wpadnie mi w oczko, przeczytam skład, zerknę na cenę i nie mogę się opanować. Dzisiaj kolejna recenzja, tym razem produktu organicznego polskiej firmy Ava. Przyznam, że kręciłam się wokół niej od pewnego czasu, zawsze mieli w swojej ofercie coś, co przykuwało moją uwagę i mam wrażenie, że to kolejna firma na naszym rynku, w której pracuje ktoś naprawdę łebski.


Do tej recenzji zabierałam się solidnych kilka miesięcy. Gdybym sfotografowała swoją toaletkę, nikt by mi nie uwierzył, że Paese nie jest moim sponsorem - w tym momencie większość kosmetyków kolorowych jakich używam to produkty właśnie tej firmy. Romans zaczął się, tak jak kiedyś pisałam, świetnym lakierem nawierzchniowym, potem strasznie nakręciłam się na zachwalany na KWC puder z olejem arganowym, puder bambusowy, szminki Manifesto... Achh, no i poszło. W przypływie marnego humoru (sesja) zawędrowałam na ich stanowisku w Białymstoku i zauważyłam, że ja - osoba, która generalnie zawsze głęboko miała cienie do powiek i traktowała je jako zło konieczne - zakochuję się w odcieniu różu z paletki Candy. Potem było pomazianie paluchem testera, test w świetle dziennym - i przepadłam.

Dziś bez żadnego konkretu, wyleguję się na mazurach i chociaż pogoda moglaby być ładniejsza, to trzeba się cieszyć końcówką wakacji.

Następny wpisNowsze posty Poprzedni wpisStarsze posty Strona główna